No wiec tak... plany byly ambitne. poprzedniego dnia mielismy dotrzec do Sighnaghi - stolicy gruzinskiego wina, ale zakrzywianie czasoprzestrzeni nie wyszlo. Marszrutka jechala tyle ile miala jechac i nie bylo sensu pchac sie dalej do Kaketii. Pozostalo Tbilisi. Reszta ekipy miala sie pojawic rano (jadac z Batumi). DO pozostania na caly dzen w Tyflisie (inaczej Tbilisi) zachecila nas Tbilisoba czyli swieto wina w stolicy Gruzji.
Tbilisobe moznaby scharakteryzowac jako jarmark. Raz do roku przez weekend odbywa sie cykl imprez w centrum miasta (glownie okolice metra Rustaveli i starego miasta). Jest wiele scen, muzykow, muzykantow no i jest kupe przekupek z niemunicypalnej czesci gruzji. Krotko mowiac - do miasta sciagaja tlumy mieszkancow okolicznych wsi, ktore nadaja koloryt calej imprezie. Jest mozliwosc skosztowania lokalnych serow, win, owocow w syropie winogronowym, mozliwosc zagrania w trzy karty czy rzucania do puszek, roznych loterii, wrozenia z reki itp.
Jednym z punktow centralnych imprezy jest deptanie na glownym placu gory winogron i tym samym wytlaczanie z tej masy soku, ktory wdziecznie splywa do beczek ponizej podestu. Po deptaniu przychodzi czas na zbieranie przez amatorow win i domowych trunkow wysokoprocentowych - resztek ugniecionych winogron. Wyglada to malowniczo.
Tego dnia zrobilismy jeszcze obowiazkowe zakupy win polaczone z degustacja (a jak!), pozegnalismy sie juz chyba po raz trzeci z wspollokatorka z hostelu - wiecznie pijana irlandka, ktora snuje plany wyrwania sie z tego miejsca (ciagle bezskutecznie) i wyruszylismy nocnym pociagiem do Erewania.
Obsluga pociagu od razu nas poznala i zmuszala do picia z nimi lokalnej gorzalki. Spalo sie dobrze, a przemyt mandarynek wokol nas kwitl pod wodza asertywnej babci;-)